Lubieńka odnaleziona

Z połamanymi sercami zostaliśmy na święta i zimowe wakacje w Hong Kongu. Było nam trudno, bo po byciu utkniętym w HK już tak długo w końcu zdecydowaliśmy zmierzyć się z niedorzecznymi kwarantannami i wykonać podróż do domu. I gdy byliśmy już w połowie gotowi do drogi, potrójnie zaszczepieni  oraz z jedną walizką już nawet spakowaną, niedorzeczne restrykcje hongkońskie sięgnęły zenitu i nasze loty zostały odwołane. 
Hong Kong nas nie lubi, zrozumieliśmy to. Ale my go jeszcze tak i dlatego właśnie po wyciśnięciu wszystkich łez, postawiliśmy na wyciskanie z miejsca będącego naszym domem ostatnich soków. Wakacje okołoświąteczne spędziliśmy penetrując krzaki i wybrzeża. Przygody, przygody...

Bobslej z Makaronem Team Explorers.

Niniejszym prezentuję fotografiami jedną z naszych dosyć wielu przygód, będącą kwintesencją naszego bycia tutaj podróżnikami. Miejsce zdarzenia: Sai Kung. 

Sai Kung to park narodowy, składający się z wybrzeży, wysp i innych piękności.

Jako, że zwykłymi ścieżkami, takimi jak ta widoczna na powyższym zdjęciu, mamy go już dawno owędrowanego, to wkraczając na kolejny poziom wtajemniczenia, stajemy się bardziej ekstremalni i rzucamy się w krzaki oraz na skały wybrzeża. 

 
                                 

I takim wybrzeżem myślimy, że łatwo się pójdzie no więc idziemy wzdłuż niego. I jest pięknie, tropikalnie i cudownie. Mijają kilometry i kilka urokliwych nikomu nie dostępnych plaż. I robi się trudniej i trudniej. Na koniec, po uprzednim kilkukrotnym już ryzykowaniu naszych żyć, zmuszeni jesteśmy jednak ściągnąć buty i przejść wodą niewielki kawałek. Po ostrych skałach. 



Dochodzimy w pewnym momencie do opuszczonych wiosek i dziwnych posiadłości. Kolejny nieudany pensjonat odnaleziony przez nas w dżunglach Hong Kongu. Miał chyba w pierwotnym zamyśle być safari ze sztucznymi zwierzętami, bo wszędzie odnajdujemy ich szczątki.  





Potem dalej przez krzaki i pagórki, nawet jakieś prywatne posesje, aż w końcu droga. Jest już ciemno i większość z nas cieszy się marszem z czołówkami, śpiewa i żarcikuje. Tylko jedna osoba z towarzystwa marudzi i panikuje.

Tak. Panikowałam więcej niż kiedykolwiek chciałabym przyznać... 



Ale teraz za to mogę patrzeć sobie na zdjęcia i mieć serce rosnące, że Bobslej z Makaronem mogli se chociaż porzucać kamieniami. Jako ja czyniłam w ich wieku. I tak oto w otchłani frustracji płynących z poczucia bycia uwięzionym, odnajduję w swym sercu ukochaną Lubieńkę*. 



*Lubieńka - potok w mojej rodzinnej miejscowości

Komentarze

Popularne posty